Znowu zaczęliśmy być liczącą się siłą w Europie. Dopiero co w finale Młodzieżowych Mistrzostw Europy zawodnik Bogorii Miłosz Redzimski pokonał Macieja Kubika. W deblu triumfowali wspólnie. W wywiadzie dla Przeglądu Sportowego Tomasz Redzimski selekcjoner reprezentacji Polski, opowiada o tym, jak doszło do całkowitej zmiany myślenia. Jak Polacy zaczęli na zgliszczach i dogonili świat.
Marek Wawrzynowski, Przegląd Sportowy Onet: Nie podoba się panu, gdy nazywają Was sektą?
Tomasz Redzimski: – Proszę sobie wyobrazić, że inżynierowie budują mosty, które się non stop zawalają. I nagle przychodzi człowiek i mówi: “Słuchajcie, w pewnym kraju budują mosty, które są w stanie stać przez dekady, może spróbujmy zrobić tak jak oni”. I czy mądrzy ludzie patrzą na niego, pukają się w czoło, nazywają sektą? My chcemy po prostu porządnie nauczyć grać ludzi w tenisa stołowego. Tak samo jak przy budowie mostów, tak samo w szkoleniu w tenisie stołowym istnieją pewne metody, przetestowane przez najlepszych z najlepszych, sprawdzone od dziesiątek lat.
A my przez te lata budowaliśmy mosty, które się zawalały po tygodniu?
Może nie po tygodniu, ale szybko okazywało się, że są chwiejne i niestety nie da się ich już naprawić. Wielokrotnie spotykałem dzieciaki, które wygrywały w kategoriach najmłodszych różne turnieje a w pewnym momencie znikały, były coraz słabsze, rodziły się frustracje. Był talent, nie ma talentu. I tak przez lata przepadali kolejni niezwykle utalentowani zawodnicy, jeden po drugim. A my nie mieliśmy żadnej refleksji, dlaczego tak się dzieje.
Inteligentny człowiek nie może popełniać przez 20 lat tych samych błędów i nie wyciągać wniosków.
A my popełnialiśmy. I w pewnym momencie to się zmieniło, poważni ludzie weszli do Polskiego Związku Tenisa Stołowego, zatrudniono wieloletniego trenera kadry narodowej Jerzego Grycana, który zaczął od stworzenia raportu o stanie szkolenia w polskim tenisie stołowym. Ja sam jeździłem po zawodach i rozdawałem trenerom ankiety. Okazało się, że to co wychodzi nam najgorzej, to wypracowanie fundamentów, a więc szkolenie początkowe. W ogóle ludzie nie mieli podstawowej wiedzy, jak to trzeba zrobić.
A konkretnie?
W pierwszych latach dzieci muszą nauczyć się pewnych rzeczy, to taki zestaw podstawowych technik. Mówimy o podstawach a więc jak prawidłowo trzymać rakietkę, przyjąć prawidłową pozycję wyjściową i opanować prawidłową strukturę ruchu w kilkunastu uderzeniach. I tego nie było. Zawodnicy opanowywali kilka kombinacji i wygrywali turnieje Grand Prix Polski i Mistrzostwa Polski do lat 11, 13 i 15. A z czasem gra przyspieszyła, stawała się bardziej złożona i ograniczenia zawodników powodowały, że skuteczność gry radykalnie się obniżała. To są rzeczy, których często nie da się nadrobić.
Chińczycy mówią, że nawyk eliminuje się siedem razy dłużej, niż się go nabywało. Więc jeśli przez 10 lat źle ćwiczyłeś, to wyeliminowanie nawyku zajmie ci kolejne 70 lat. Oczywiście są osoby niezwykle utalentowane, które potrafią same uczyć się, podpatrując najlepszych. Ale to powinno być nauczane przez trenerów od najmłodszych lat. Potem dochodzi poszerzenie nauki o kolejne techniki w ramach indywidualnego stylu gry. Wszystko jest dziś dokładnie określone, a wcześniej nie było, dlatego trenerzy nauczali na wyczucie. Zawodnik grał, ale za bardzo sam nie wiedział jak.
Wygrywał mistrzostwo Polski w dziecięcych kategoriach, szedł wyżej…
I w końcu przepadał, bo nie miał podstaw. Szybko okazało się, że najdalej zachodzą ci, którzy mają niezwykłą zdolność obserwacji, najlepszą koordynację i czucie piłki. Ale tu mówimy o działaniu przypadkowym a nie systemowym. I to zmieniliśmy.
A pan od razu był przekonany do tych nowych metod?
Zawsze zastanawiałem się, dlaczego nie zrobiłem postępu jako zawodnik. Współpraca z Jerzym Grycanem pomogła mi to zrozumieć. To człowiek, który nauczył się chińskiego, żeby zrozumieć fenomen tamtejszego tenisa stołowego, jeździł do Chin, miał styczność z najlepszymi z najlepszych trenerów. Okazało się, że Chińczycy od dawna znali odpowiedzi na wszystkie pytania, które mnie dręczyły. Bo Chińczycy badają, analizują. Tak jak my mamy Grycana, tak oni mają cały instytut badawczy.
Próbował pan przekonać innych do tego sposobu myślenia?
Próbowałem, to nie ma sensu, wszyscy wiedzą najlepiej. Wzruszali ramionami i pytali: “No ale gdzie masz wyniki”. Mówiłem, że wyniki dopiero będą, ale to nikogo nie przekonało. Mówiłem, że za jakiś czas nikt nie będzie w stanie rywalizować z naszymi dziećmi. Ale nie słuchali. Przypomina to trochę historię Nokii. Świat poszedł do przodu, pojawiły się smartfony a Nokia, która dominowała na rynku, nie chciała w to pójść. Bo ciężkie baterie, niewydajne, i tak dalej. I zostali w tyle. I tak samo było z tym systemem w tenisie stołowym.
Różnica taka, że Nokia straciła pozycję lidera, a my po prostu byliśmy wciąż z tyłu.
A dziś zawodnicy, którzy wychowali się w Grodzisku na programie “FUNdamenty”, zdobywają masowo medale, bo mają dobre podstawy… A mówimy o mieście, gdzie mieszka 35 tys. osób. Oczywiście z czasem zaczęli trafiać do nas zawodnicy z całego kraju. Na szczęście do związku weszła nowa ekipa, m.in. pan Dariusz Szumacher z Grodziska. Nowi ludzie zatrudnili Jurka Grycana i trenerzy w końcu otrzymali możliwość uczestnictwa w wysokiej jakości szkoleniach dotyczących prawidłowego treningu w tenisie stołowym. To już była rewolucja.
Eksperyment się udał?
Nie do końca. Szukaliśmy przewagi, co zrobić, żeby być lepszymi od innych. I to się udało. Ale uczciwie muszę powiedzieć, że mogliśmy zrobić to dużo lepiej. Jednak te pierwsze próby były dalekie od doskonałości.
No ale przecież z tych “pierwszych prób” wyszedł pański syn.
Pewnie, ale on nie jest doskonały. Na poziomie Polski czy Europy można pewne braki zamaskować. Bo my mamy braki, ale rywale też. Ale jak jedziesz do Azji, to tamtejsi najlepsi gracze nie mają słabych stron. Żadnych. Są wszechstronnie wyszkoleni i do tego bardzo szybcy. Więc myśmy popełnili błędy w szkoleniu i teraz je naprawiamy A jak mówiłem, naprawianie nawyków jest czasochłonne. Ale jest ogromny plus tego. Jeśli doszliśmy do takiego poziomu mimo wielu błędów, to gdzie dojdziemy, jeśli je wyeliminujemy…
Pewnych rzeczy nie przeskoczymy. Gra u nas mało osób. Przykładowo Chiny mają 300 mln ludzi grających w tenisa stołowego. Z takiej masy musi wyjść jakość.
Pewnie, mają gigantyczną przewagę populacyjną, ale na to nie mamy wpływu, więc nie ma sensu się tym zajmować. My musimy zrobić jak najlepiej swoje. Musimy poprawiać fundamenty, żeby mieć jak najszerszą grupę zawodników na wysokim poziomie. A do tego trzeba doskonale wykształconych trenerów. Myślę, że to szkolenie idzie na zasadzie kuli śnieżnej, więc będzie tylko lepiej…
Wrócę jeszcze do tej sekty. Przecież pamięta pan, co się stało w piłce nożnej. Leo Beenhakker powiedział, że nasi zawodnicy nie mają elementarnych umiejętności i za chwilę został zwolniony. Na szczęście w tenisie stołowym sami do tego doszliśmy. Dziś nie możesz zostać z tyłu, sport rozwija się błyskawicznie. 30 lat temu oglądaliśmy NBA i każdy myślał, że nikt nigdy nie będzie w stanie grać na takim poziomie jak Michael Jordan. A dziś zawodników, którzy mają zbliżone umiejętności, taki wyskok, taką dynamikę, jest cała masa. Jakość treningu poszła tak bardzo do przodu… W piłce tak nie jest?
Na pewno poszliśmy do przodu, gdyby nie istniały inne kraje, bylibyśmy potęgą.
No więc wszystko bierze się ze szkolenia trenerów. 15 lat temu jeździłem z Zielonej Góry do Gdańska na konferencje i wracałem z poczuciem straconego czasu. I jak rozmawiałem z innymi trenerami, mieli podobne odczucia. I to się zmieniło.
Ale wróćmy do Miłosza, jest on tym prototypem polskiego nowego systemu.
Miłosz ale też Maciek Kubik, który co prawda nie uczył się z nami, ale jeździł na obozy dla najbardziej utalentowanych zawodników, gdzie przyjeżdżali trenerzy z Chin i nauczali w tym samym duchu. Dla mnie to było jasne, że jeśli chcemy pracować, to musimy to robić na najlepszym poziomie. Stąd wybraliśmy najlepszy system.
Skąd wziął się Miłosz w tenisie stołowym?
Przypadkowo. Grał w piłkę tak jak dziesiątki jego kolegów. Jako sześciolatek pojechał na obóz tenisa stołowego, właśnie z Jurkiem Grycanem. I po powrocie powiedział: “tato, chcę grać w tenisa stołowego”. Nieprzypadkowo tytuł książki Grycana o “Od marzenia do mistrzostwa”. On te obozy prowadził w taki sposób, że chłopcy zakochiwali się w tenisie stołowym. Wzbudzał marzenie wśród chłopaków, pokazywał im tłum 10 tys. widzów, którzy oglądają finał mistrzostw świata w Dortmundzie w 1989 r. Pokazywał mistrzów świata, mistrzów olimpijskich.
Do sportu trzeba mieć “to coś”.
Miłosz był od początku niesamowicie aktywnym dzieckiem. Od kiedy zaczął chodzić, non stop chciał spędzać czas na świeżym powietrzu. A że mieszkaliśmy poza miastem, to były ku temu warunki. Były to takie osiedla czworaków, gdzie była cała zgraja dzieciaków w podobnym wieku i oni tam po prostu cały czas biegali, grali w piłkę, jeździli na rowerach. Jak jeździliśmy do rodziny, to cały czas był na boisku, z dziadkiem, z wujkiem. Gdy miał pięć lat, musiałem zimą chodzić z nim wieczorem na dwór i robić sprinty, bo inaczej nie był w stanie zasnąć. Ścigaliśmy się 10, 15 razy, aż był wykończony. To był jedyny sposób, żebyśmy z żoną mieli odrobinę czasu dla siebie.
To już dobre cechy dla sportowca, trzeba się tylko jakiś czas przemęczyć.
Tak, akurat te cechy do sportu miał zawsze. Do tego miał świetną koordynację. Z czasem to wszystko dało mu przewagę, bardzo szybko zaczął gonić dzieci, które trenowały po dwa, trzy lata. Był też dzieckiem bardzo zawziętym, nieustępliwym, takim, które będzie wierciło dziurę w brzuchu, aż swoje uzyska. Nie znosił przegrywać. Zawsze był naprawdę wściekły, gdy przegrywał. Chciał grać tak długo, aż wygrał.
Kiedyś pisaliśmy, że Miłosz jest kandydatem, by zostać nowym Grubbą. Taki idol jest potrzebny waszej dyscyplinie, żeby przebiła się do świadomości. Tym bardziej, że to sport bardzo ciężki do oglądania.
To hipoteza, którą łatwo obalić. Na każdych igrzyskach tenis stołowy ma piątą najwyższą oglądalność, więc jak można powiedzieć, że nie jest telewizyjny…
Ale nie w Polsce.
No tak, ale Polska nie jest żadnym rynkiem. Przecież pod względem oglądalności siatkówka, a tym bardziej skoki nie mogą mierzyć z tenisem stołowym. Popularność tenisa stołowego w krajach azjatyckich, ale też we Francji, w Niemczech jest ogromna. Siatkówkę czy skoki ogląda się w kilku krajach. Musimy otworzyć mapę świata i zobaczyć, że Polska to nie jest centrum. Największy rynek to rynek chiński. Jeśli zagra pan w finale Igrzysk Olimpijskich z Chińczykiem, to wszystkie drzwi tam są przed panem otwarte.
Tenisiści stołowi mogą być fantastycznymi ambasadorami biznesu. Tego na pewno nie da żaden siatkarz ani skoczek. Tenis stołowy jest z jeszcze jednego powodu świetnym sportem. Proszę sobie wyobrazić, że zawodnik wygrywa Igrzyska Olimpijskie, zarabia bardzo dobre pieniądze i spokojnie może przyjechać do Europy na wakacje i nikt go nie zaczepia. Kolega mi opowiadał, jak kiedyś był w klubie z Lewandowskim. On siedział cały czas z ochroniarzami i sam nie mógł pójść nawet do toalety. Sportowcy i aktorzy mają takie życie.
Źródło: Przegląd Sportowy, Onet.pl